Miesiąc: lipiec 2018
Witajcie, nie było Mnie tutaj przez całe dwa tygodnie, a wszystko przez to, że wybrałam się na kolonię dla Dzieci niewidomych i niedowidzących, organizowaną przez PZN.
Kolonia odbywała się w dniach 5 – 18 lipca, w Rabce Zdrój.
Stwierdziłam, że warto by było coś tutaj o Niej napisać.
Działo się na prawdę bardzo wiele, więc i wpis będzie spory, ale postaram się napisać go w miarę zgrabnie, aby fajnie się czytało.
A więc tak : wypadało by zacząć od tego, że Ja byłam również na tej kolonii trzy lata temu. W tym roku byliśmy w tym samym pokoju i nawet z koleżanką byłyśmy na tych samych łóżkach co wtedy. 🙂
Otóż w środę piątego lipca wyjechaliśmy z domu ok dziewiątej. W Rabce znaleźliśmy się przed czternastą.
W roku szkolnym, budynek, w którym byliśmy jest specjalnym ośrodkiem szkolno-wychowawczym dla Dzieci niewidomych i słabowidzących.
Nasz pokój tworzyły dwie sypialnie, z jednej do drugiej można było przejść, albo przez łazienki, albo przez świetlice.
Ze Mną w sypialni były tylko dwie osoby, które były na tych koloniach trzy lata temu.
Także, u Nas w pokoju były dwa wolne łóżka. W sypialni drugiej było pięć dziewczyn, z których tylko dwie były na tamtych koloniach. Najpierw udaliśmy się z walizkami, i bagażami na drugie piętro, gdzie spotkała Nas Pani Marysia, która była naszą wychowawczynią trzy lata temu. Poinformowała Nas, że większość osób, które były wtedy przyjechały i teraz.
Następnie poszliśmy na obiad.
Trzy lata temu, naszym drugim wychowawcą była Siostra Jana Maria, z Franciszkanek Służebnic Krzyża, która teraz jest kierowniczką internatu dziewcząt w laskach.
A w tym roku, naszą drugą wychowawczynią, była Pani Gosia, która w roku szkolnym pracuje z chłopakami.
Wychowawczyniami chłopców były dwie sympatyczne Panie, Pani Gosia, i Pani Ania.
Na wycieczki chodziły z Nami jeszcze. Pani Basia, która jest nauczycielem orientacji przestrzennej, i terapii widzenia, rehabilitantka, Pani Ola, i Siostra Przełożona Irmina, oraz wolontariusze, ze szkół średnich.
Po obiedzie, siedziałyśmy w naszej sypialni we trzy, Ja, Natalka, i Iza, każda rozmawiała przez telefon, kiedy to Pani Gosi udało się Nas namówić do wyjścia na pole.
Ja poszłam z Natalką, chodziłyśmy Sobie alejkami, i wspominałyśmy co było trzy lata temu, i nie źle się uśmiałyśmy, z naszych różnych pomysłów.
Kiedy wróciliśmy z dworu, poszliśmy na wieczorek zapoznawczy, śmialiśmy się, że dla większości to raczej wieczorek, przypominawczy, chociaż nie wydaje Mi się, żeby takie słowo istniało.
No cóż, My go używałyśmy.
Na wieczorku, przedstawialiśmy się, i mówiliśmy o swoich zainteresowaniach.
Później, wędrowała pewna żabka.
Chodziło o to, aby chłopak dawał dziewczynie.
I z tego wynikło dużo śmiesznych sytuacji, bowiem okazało się, że nie wszyscy słuchali.
"Dostałem tę żabkę, od Pani Tej Tamtej".
Taaak, chłopak miał szczęście, że był słabowidzący, ślepotek miał by większy problem, z tą, tamtą Panią.
"I przekazuję ją Pani tej tutaj".
Taak, Pani poprosiła, aby Kolega podał Jej imię, na co on zareagował.
"Proszę Pani, jak Pani ma na imię"?
Hmmm, jednak wieczorek potrzebny.
Inny chłopak zaś przekazał żabkę Siostrze Irminie, a potem kiedy dostał ją ponownie, oddał ją na ręce Siostry Klaudii, kiedy dostał ją po raz trzeci, ponuro stwierdził, Proszę Pani, bo Mi się Siostry skończyły. 😀
Po wieczorku wszyscy poszliśmy na kolację, a po kolacji na pole, czyli na dwór.
Siedziałyśmy z Natalką na huśtawkach, a na przeciwko Nas siedzieli koledzy.
W pewnym momencie podeszła do Mnie Pani Basia, i poinformowała Mnie, że Siostra chciała by, żebym wykonała psalm na mszy pierwszo-piątkowej.
Ludzie! Miałam nie całą dobę na nauczenie się psalmu, a skończyło się tak, że śpiewałam z kartki.
Ok dwudziestej stwierdziłyśmy z Panią Basią, że jest najwyższa pora na to, aby Sobie owy psalm przepisać w brajlu.
A więc wybrałyśmy się do altanki, było tam całkiem chłodno, i przyjemnie, zasiadłam do Perkinsa, i zaczęłam przepisywać, a co najśmieszniejsze przypomniałam Sobie, że na lekcjach brajla, korzystałam z identycznej maszyny.
Suuper!
Kiedy wychowawcy Nas opuścili, stwierdziliśmy, że ostatnią rzeczą, na jaką mamy ochotę jest sen.
Do naszej sypialni przywędrowała Zuzka, i zaczęła pokazywać Natalce ubrania, i inne gadżety.
W końcu zadecydowałyśmy, że wszyscy pójdziemy do jednej sypialni, a Ja zaproponowałam, że otworzę krakersy.
Trzy lata temu Zuzki niestety nie było, więc tego wieczoru zaczęłyśmy ją poznawać, od razu okazało się, że jest krakersowym potworem.
– Kto chcę krakersa? Pytałam krążąc po sypialni, najbardziej chętna, była Zuzka, więc od razu zaczęłyśmy śmiać się, że jest krakersowym potworem, miała też ksywę Pani Demolka. 😀
Następnego dnia, czyli w piątek rano udaliśmy się do Kina Śnieżka, na spotkanie, "O rety! przyroda polska, czyli jak przyrodnik, został komiksiarzem."
Gdzie Pan Tomasz Samoilik opowiadał Nam, o tym, jak czytał dzieciom bajeczki, i stwierdził, że tam są totalne głupoty, a jako, że był przyrodnikiem, to zaczął pisać sam, wplatając prawdziwe informacje.
Jest autorem, m.in serii, o żubrze Pompiku, czy jakoś tak.
Pan przez całe spotkanie zadawał jakieś pytania, kiedy to zapytał, o coś, na co odpowiedź brzmiała, trzeci rozbiór Polski! Zgłosiłam się, powiedziałam, i wygrałam odblaskową opaskę na rękę z żubrem Pompikiem. Nawet udało Mi się zauważyć, jak błyszczy. Super!
Po spotkaniu w kinie, wszyscy wybraliśmy się do parku zdrojowego, gdzie jest plac zabaw, siłownia, tężnia solankowa, i różne budki z pysznymi lodami. Najpierw poszliśmy wszyscy na plac zabaw i siłownie, potem, udaliśmy się w kierunku lodów naturalnych, a później poszliśmy do tężni solankowej, gdzie zrobiliśmy dziesięć okrążeń.
Następnie wróciliśmy do ośrodka na obiad.
Po obiedzie był czas wolny, z Zuzią, i Natalką poszłyśmy na, jak się później okazało nawiedzone huśtawki.
Wyglądało to tak, były dwie huśtawki łańcuchowe, a na przeciwko, za takim metalowym płotkiem, były takie jakieś wąziutkie dla małych Dzieci, więc można było korzystać we czwórkę.
Bujaliśmy się tak przez ok pół godziny, aż w gałęziach zaczęliśmy słyszeć dźwięki, krzaki się poruszały, i coś szeleściło, więc bardzo mądrze zwiałyśmy.
A do jakiego wniosku doszłyśmy? Cytując Natalkę : "Mamy nawiedzone żarcie!", bo to zawsze działo się po posiłku. 😀
Nie mogliśmy iść do pokoju, bo obiecałyśmy Pani wychowawczyni, że zaczekamy na nią na owych huśtawkach, po wielkich wahaniach poinformowałyśmy Panią o tym co zaszło, Pani uspokoiła Nas, że tam jest las, i że nie ma się czym przejmować. Ale my i tak jeszcze długo próbowałyśmy rozwikłać tą zagadkę.
Aż zwróćiłam się z tym do Pani Basi, która powiedziała, że tam są sarny, i że Ona sama się zastanawiała co to.
Potem z Paniami i resztą grupy dziewcząt, oraz grupą chłopców wybraliśmy się na msze pierwszo-piątkową, na której śpiewałam psalm.
Z Panią Basią wymyśliłyśmy, że weźmiemy teczkę, i przykleimy do otwartej teczki dwie kartki, abym nie musiała przekręcać stron, Alleluja śpiewałam z pamięci.
Po mszy udaliśmy się w kierunku jadalni, gdzie spożyliśmy kolację.
Po kolacji, wybraliśmy się na tak zwane czytanie pod grzybkiem, albo czytanie na dobranoc. Tak się złożyło, że czytała Anna Seniuk, wybitna polska aktorka, czytała "Babcochę" Justyny Bednarek.
Po spotkaniu, stwierdziłyśmy, że chcemy autograf, a Pani Basia zaofiarowała się, że z nami zaczeka, i tak o to cztery dziewczyny i Pani stały w deszczu pod jednym parasolem, i czterdzieści minut czekały na autograf. Uuuf! Doczekaliśmy się! Na prawdę było warto.
Później część drogi powrotnej do ośrodka odbyliśmy pieszo, a kawałek podwiozła Nas Siostra Józefa.
W sobotę, po śniadaniu wybraliśmy się na warsztaty muzyczne Pt. "Szukamy dźwięków, do gorczańskich opowieści", za pomocą instrumentów z całego świata, udawaliśmy łąkę. Miałam to szczęście, że szłam tam z Panią Basią, i z laską. Pani Basia, codziennie brała jedną, lub dwie osoby, aby szły przy Niej z laską, i w sobotę, akurat trafiło na Mnie.
Później poszliśmy do Gopru, jest to skrót, który najczęściej jest rozwijany, jako Gorczańskie, ochotnicze pogotowie ratunkowe, co jest błędem, Pani w Goprze powiedziała nam, że skrót powinno się rozwijać, jako górskie ochotnicze pogotowie ratunkowe.
Pani Barbara Gawryluk prezentowała nam swoje książeczki z serii, "Psy na medal". Mieliśmy też przyjemność dowiedzieć się o tym na czym polega praca psów w Goprze, doczekaliśmy się nawet pogłaskania owych czworonogów.
Po obiedzie było sporo czasu wolnego, chętne osoby, pomagały Pani przy gofrach, aczkolwiek nie było łatwo dopchać się do pomocy.
Uwaga, uwaga! Dosypałam siedem łyżek cukru! Wielka zasługa! Gdyby nie Ja to gofry nie były by słodkie! 😀 A tak całkiem poważnie, chętni byli wszyscy! A więc siedemnaście osób pomagało biednej Pani, która musiała to wszystko ogarnąć.
Później owe gofry można było zjeść, mniaaaaam. Stwierdziłam, że jestem dziwna, bo jem puste gofry, kiedy to przyszła Siostra Klaudia, i oznajmiła, że najlepsze są puste gofry bez niczego! O jak fajnie, jak cudownie, że nie jestem jedyną osobą, która tak uważa! Jednego gofra zjadłam pustego, a drugiego z Nutellą, i brzoskwiniami.
Potem z Natalką, Zuzią, i Kubą, poszliśmy na nawiedzone huśtawki, ale tak się złożyło, że w krzaczkach było cichuteńko.
Po kolacji, na dwudziestą wybraliśmy się na finał festiwalu Rabka 2018, z okazji którego byliśmy w Goprze, w Śnieżce, i na tych warsztatach muzycznych.
Na finalnym spotkaniu w amfiteatrze były rozdawane nagrody za festiwalowe konkursy, a później był koncert znanego Rabczańskiego zespołu, "Majeranki".
Nie źle się uśmialiśmy z Pani zapowiadającej po góralsku, dzieci i dorośli z zespołu tańczyli z ciupagami, stwierdziliśmy, że to brzmi bardziej, jak by się owce przewracały. 🙂
Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale na pewno w sobotę, przepisywałam Sobie czytanie na niedzielę. 🙂
W niedzielę po śniadaniu mieliśmy czas wolny. O dziesiątej była msza święta, na której, Ja, i koleżanka Iza, ukrywająca się na Eltenie pod nickiem Moonlik 22 miałyśmy czytanie.
Po mszy, z Izą udałyśmy się do pokoiku Pani Basi, od której dostałyśmy po Mer-si.
Potem był czas wolny, aż do obiadu. Odkryliśmy, że na bocianim gnieździe można się huśtać we cztery osoby, z czego od razu bez wahania skorzystaliśmy.
Potem mama z Partnerem przyjechali Mnie odwiedzić, tak się złożyło, że postanowili zostać Sobie w Rabce na cztery dni, więc wracając do domu Mnie odwiedzili.
Pani Basia stwierdziła, że pokaże Im, jak powinnam chodzić z laską, więc spacerowałam Sobie po alejkach.
Pani Basia miała dzwoneczek, więc kolega bawił się, że on to baranek, a Ja owieczka, a Pani Basia jest pasterzem. 😀 😀
Potem Pani Basia stwierdziła, że fajnie by było, gdyby Moja Mama pobujała się na piłce.
– Mamo, wyglądasz jak ślimak!
– A co, zazdrościsz Mi?
Taaa, i w ten oto sposób, i Ja wlazłam na piłkę, która była mega wielka. No cóż, doświadczenie całkiem ciekawe, zwłaszcza kiedy ma się wrażenie, że za nie długą chwilkę się z owej piłeczki spadnie.
Po obiedzie wybraliśmy się do parku zdrojowego, gdzie mieliśmy zamiar skorzystać z gokartów, i parku linowego. Niestety gokarty były tylko pojedyncze, co dla niewidomych, i nie do widzących było raczej nie przydatne.
Poszliśmy w jeszcze jedno miejsce, ale i tam był ogromny ruch.
Zamiast gokartów, Siostra przełożona Irmina, postawiła Nam lody.
Potem poszliśmy do parku linowego, ale Ja jakoś nie miałam ochoty, na wspinaczki, z resztą nie ja jedna, siedziałyśmy sobie z koleżankami, i słuchałyśmy, jak Pan daje wskazówki innym.
Kiedy wyszliśmy z parku linowego, udaliśmy się na pamiątki, gdzie niczego Sobie nie kupiłam.
Następnie na siedemnastą udaliśmy się do muszli na finał ogólnopolskiego festiwalu piosenki dziecięcej "Skowroneczek". Tak Nam się podobało, że poprosiliśmy Siostrę, aby nie iść na kolację, i tak też się stało, na kolację poszliśmy o pół godziny później, a nie którzy jeszcze zatrzymali się w żabce, na drobne zakupy.
W poniedziałek po śniadaniu, przyszły do Nas wolontariuszki, i wybrałyśmy się do parku rozrywki, Rabkoland!
Jest tam wiele atrakcji. Najpierw skorzystaliśmy z koła młyńskiego, szczerze, dla Nas średnia atrakcja, prawie w ogóle nie czuć, że się kręci, ale widok był podobno na całą Rabkę, także widzącym polecam.
Potem wybraliśmy się na kolejkę. Hmmm. Bujało się to na wszystkie strony, było całkiem ciekawie.
Następnie poszliśmy na łódź Wikingów. Jak dla Mnie jedna z najfajniejszych atrakcji w Rabkolandzie.
Bujająca się do przodu do tyłu, albo raczej w górę i w dół, z biegiem czasu coraz wyżej.
Później wybraliśmy się na lody, i to takie mega dziwne. Otóż lody nie były bryłą, a malutkimi kuleczkami. Także kuleczkę loda dało się wziąć w rękę. Kuleczki były bardzo malutkie, myślę że wielkości ziarenka kaszy.
W następnej kolejności udaliśmy się do Domu do góry nogami. Hmmm. Dom w Rabkolandzie jest o tyle ciekawy, że można w Nim dotknąć mebli do góry nogami, łóżko, stolik, krzesła, i takie inne, do góry nogami wyglądają ciekawie, można również wdrapać się po bardzo stromych okrągłych schodach.
Kiedy wyszliśmy z domu do góry nogami, udaliśmy się na Music Expres. Karuzela, na której dwie osoby, pchają się na jedną, biedną, która usiądzie najbliżej ściany. Suuper!
Tak się złożyło, że za pierwszym razem najbliżej ściany siedziałam Ja, ale w sumie nie było tak źle.
Ostatnią atrakcją, jaką odwiedziliśmy, była karuzela z muzyką, która nie wiem, jak się nazywała, w każdym razie, kiedy na niej byliśmy zaczął padać deszcz.
Później powtarzaliśmy, niektóre atrakcję, Siostra obiecała chętnym, że mogą wrócić po obiedzie, bo opaska jest ważna przez cały dzień.Tak więc po obiedzie chętni wrócili, a inni zostali w tym Ja.
Poszłam Sobie z Panią Basią do jej pracowni, gdzie Pani Basia, pokazała Mi elementarz do nauki rysunku, i kilka innych fajnych fakturowych rzeczy. Później wybrałyśmy się na alejki, aby po krążyć z białą laseczką, było bardzo fajnie.
Kiedy chodziłyśmy z laseczką przyjechała Roksana, niewidoma studentka pedagogiki specjalnej, która w tej szkole, w roku szkolnym prowadzi muzykoterapię.
Pani Basia pokierowała Roksanę, gdzie ma iść, i poszłyśmy do grupy.
Posiedziałyśmy, i porozmawiałyśmy z Izą po czym we trzy znów udałyśmy się do pracowni.
W pracowni Pani Basia pokazała nam Lalkę Zuzię, i kilka innych lalek, które wykorzystuje.
Nie źle się uśmiałyśmy, oglądając te lalki, co więcej wymyśliłyśmy dla Nich zjeżdżalnie, i kilka innych pierdół.
Co najśmieszniejsze, Zuzia ma na Sobie prawdziwe dżinsy, i jak się patrzy na nią z daleka to wygląda jak człowiek.
Po kolacji był czas wolny, na podwórku rozłożono basenik, z którego kilka osób korzystało.
My z dziewczynami wybrałyśmy bocianie gniazdo, i bujałyśmy się tam do puki nie zawołała Nas Pani wychowawczyni.
We wtorek po śniadaniu skorzystaliśmy z bocianiego gniazda, później poszliśmy do teatru Rapcio, na spektakl, pod tytułem "Karius, i Baktrius"
Przedstawienie opowiadało, o Marku, który nie mył zębów, i zalęgły mu się bakterie, jak dla Nas troszkę dziecinne, ale przynajmniej można było się pośmiać.
Kiedy wyszliśmy z przedstawienia, jedna z wychowawczyń spytała z radością.
– To co, idziemy nakarmić, Kariusa, i Baktriusa?
Taaaak.
W takim razie, idziemy na lody!
Oczywiście, wszyscy byli chętni.
Po obiedzie mieliśmy czas wolny, aż do siedemnastej. w którym to czasie siedziałyśmy i gadałyśmy z dziewczynami.
O siedemnastej było ognisko, najpierw Pani Ania, wychowawczyni chłopców, czytała nam góralskie legendy, potem, piekliśmy Sobie kiełbaski.
Żeby Sobie samemu upiec, wcześniej trzeba było się zgłosić, można było również poprosić, żeby kuchnia upiekła, ja wybrałam samodzielne pieczenie.
Pani Gosiu, Ja już się upiekłam razem z tą kiełbaską. 😀 Takie i podobne słowa wypowiadaliśmy podczas pieczenia.
Potem, kiedy jedliśmy przyszły dzieci Pani Oli, która w roku szkolnym jest rehabilitantką, na koloniach, pomagała nam w wyjściach.
Julka i Tosia, grały i śpiewały, a mały Szymonek biegał, i próbował przeszkadzać siostrą.
W pewnym momencie, Panie poprosiły małego Kubusia, którego nazywaliśmy Kubusiem z butelki, aby zaśpiewał "Laleczkę z saskiej porcelany", którą trzy lata temu wykonywał na wieczorze talentów.
Kubuś stwierdził, że nie zaśpiewa, i już. Wtedy Ja powiedziałam, że w sumie, to bym mogła, i spytałam, czy był by Ktoś chętny, aby ze Mną zaśpiewać.
Chętną osobą, okazała się być Roksana, stanęłyśmy we dwie na środku, i acapella zaśpiewałyśmy. Fajnie. Nasz występ zrobił pozytywne wrażenie.
W środę po śniadaniu wybraliśmy się na całodniową wycieczkę, Najpierw pojechaliśmy do Zatoru, w podróży siedziałam z Mateuszem, który na Eltenie ukrywa się pod nickiem Grzybek 22.
Razem słuchaliśmy muzyki, śpiewaliśmy, i gadaliśmy.
Kiedy dojechaliśmy do Zatoru, skierowaliśmy się do Parku Dinozaurów. Pani przewodnik opowiadała o ich życiu, o tym, jakie miały nazwy, i kiedy wyginęły. W całym parku jest mnóstwo makiet, ale tylko dwóch pozwolili nam dotknąć.
Po parku dinozaurów, udaliśmy się do kina pięć D, w którym to obejrzeliśmy, dwunastu-minutowy seans, o dinozaurach. Było bardzo sympatycznie, czuliśmy powietrze, a najzabawniejszym momentem, był moment, w którym dinozaury się biły, a w Nas wszystkich prysnęła woda, symbolizująca krew dinozaurów.
Później udaliśmy się na obiad, w parku rozrywki Zatorland, zjedliśmy frytki i nagetsy, po czym poszliśmy korzystać z rozrywek.
Powiem Wam szczerze, że nic ciekawego tam nie było, kolejka, karuzela słoni, pistolety wodne, i pontony, na których się zjeżdżało, ze zjeżdżalni. A no, i jeszcze dmuchany zamek dla Dzieci, do którego namawiała Nas Pani wychowawczyni, po czym weszła tam razem z Nami. 😀
Potem z Panią Gosią stwierdziłyśmy, że przejdziemy się na kawę, i lody.
Bardzo fajne przeżycie, wypić kawę ze Swoim kolonijnym wychowawcą.
Kiedy wyszliśmy z Parku rozrywki, zadecydowaliśmy, że udamy się do parku mitologii, gdzie płynęliśmy statkiem, na którym pan opowiadał, o bogach.
Kiedy skończyliśmy rejs, udaliśmy się do busa, i pojechaliśmy do Wadowic.
Tam odwiedziliśmy kościół, w którym chrzczony był Jan Paweł II, mogliśmy dotknąć, jego tronu, i zobaczyć chrzcielnicę.
Następnie poszliśmy na kremówki papieskie, w pobliskiej kawiarence, kiedy z niej wyszliśmy, lał deszcz, a Siostra przełożona próbowała się dogadać z kierowcą.
W drodze powrotnej, siedziałam z Roksaną, a przed nami siedziała Pani Basia i Iza, przez całą drogę rozmawiałyśmy we czwórkę, Roksana, pokazała Mi pieska, którego kupiła dla swojej siostrzenicy, faaajny gadżet, okazało się, że Iza kupiła podobnego, tylko, że w innym kolorze.
W czwartek, wybraliśmy się na leśną ścieżkę edukacyjną, na której Pani opowiadała nam o gatunkach, roślin, i zwierząt, występujących w lasach.
Po obiedzie wybraliśmy się do muzeum górali, i zbójników, jak myślicie, co było największą atrakcją?
Stroje, muzyka, opowieści Pana, a skąd! Koty! Największą atrakcją były Koty, które napotkaliśmy przed muzeum, dwa małe, i dwa duże, Koty były przez Nas wypieszczone, i wy miziane, i co więcej, nawet Im źle nie było.
Potem Pan pokazywał Nam różne stroje góralskie, i przedmioty. W pewnej izdebce stwierdziliśmy, że znamy definicje piekła, no przecież żelasko na duszę!
Wieczorem mieliśmy czas wolny, Ja, Roksana, i Iza udałyśmy się na spotkanie z apostolstwem chorych, na którym to spotkaniu, Ja, i Iza czytałyśmy słowo Boże, a Roksana śpiewała, było to spotkanie dotyczące osób niewidomych, i Ja, i Iza, i Roksana, i Pani Basia, wielokrotnie się wypowiadałyśmy, na tematy, które proponowali ludzie. Siostra Irmina, została obdarzona honorowym członkostwem.
Po spotkaniu, Ja, Iza, i Pani Basia, stwierdziłyśmy, że wybierzemy się na spacer, ale padał deszcz, więc poszłyśmy do pracowni Pani Basi, gdzie dużo rozmawiałyśmy.
W piątek rano, wspólnie z wolontariuszami, i wychowawcami, wybraliśmy się na gokarty do parku zdrojowego, później poszliśmy na gofry, i na pamiątki.
Po obiedzie wspólnie z Roksaną namawiałyśmy dwie niechętne dziewczyny, aby poszły na koncert, w końcu poszli wszyscy, był to koncert Obozów artystycznych, po kolacji zaś był czas wolny.
W sobotę mieliśmy luźny dzień, po dziesiątej Roksana przyszła do naszej grupy, aby poćwiczyć do wieczoru talentów.
Później poszłam do Roksany, i razem udałyśmy się na obiad, po obiedzie, znów siedziałyśmy razem.
Część dziewczyn szykowała się na dyskotekę pod grzybkiem, Ja akurat stwierdziłam, że nie idę, więc czytałam Sobie książkę Pt. "Małomówny, i rodzina".
Po kolacji zostałam, aby pomóc Pani Basi pozbierać ze stołu. Potem razem poszłyśmy do pracowni. Dołączył do Nas Michał, najmłodszy uczestnik kolonii, który baaardzo dużo wie, o kosmosie, i planetach, i bardzo dużo o nich opowiadał.
W niedzielę po śniadaniu, mieliśmy wolną chwilkę, na dziesiątą wszyscy udaliśmy się na mszę świętą, a po mszy, chętni wybrali się na gorczański szczyt, Maciejową.
Ten gorczański szczyt, ma 815 metrów, byłam wśród trzech dziewczyn, które się odważyły, chłopaków poszło czterech.
Po drodze zrywaliśmy, i jedliśmy leśne maliny, kiedy dotarliśmy na szczyt, zatrzymaliśmy się w schronisku, gdzie opędzlowałam serniczek. Potem wyszłyśmy z dziewczynami na dwór, na chwilkę, a potem zeszliśmy, i wróciliśmy na obiad.
Po obiedzie, o szesnastej trzydzieści, mieliśmy spotkanie z siostrą Irminą, Siostra wszystkim dziękowała, każdy dostał także po upominku, dla dziewcząt były przygotowane dwa kremy, i lubisie, a dla chłopców kubeczek z Lewandowskim, breloczek z Lewandowskim, i lubisie.
Każdy dostał również po princessie, była również możliwość poczęstowania się cukierkiem, cukierki były z alkoholem.
Siedziałyśmy z koleżanką, i podśmiewałyśmy się : "Ojej, mamy procenty w organizmie." 😀
Po kolacji był czas na to, aby przygotować się do poniedziałkowej wycieczki do zakopanego.
Wspominałam Wam, że miałyśmy w pokoju wolne łóżko?
Tak! Zuzka z tego skorzystała. Otóż, wstajemy rano, patrzymy a u Nas leży Zuzka, kiedy spytałyśmy jej co tu robi, odpowiedziała, że latał owad, i Pani nocna nie mogła go zabić, a jej się chciało spać, a Pani ganiała owada po krzesłach, więc o czwartej czterdzieści cztery, Zuzka przywędrowała do Nas. 😀
W poniedziałek po śniadaniu wyjechaliśmy busem z pod ośrodka, dojechaliśmy do dworca, i wsiedliśmy do pociągu, który zawiózł Nas do zakopanego.
W drodze siedziałam z Izą, a na przeciwko Nas siedziała Pani Basia, całą drogę rozmawiałyśmy. Pani Basia stwierdziła, że zmniejszy objętość swej torebki, i wkładała wszystko do pokrowca na pelerynę przeciwdeszczową.
Pogoda Nas nie lubi! do takiego wniosku doszliśmy, kiedy wysiedliśmy z pociągu. Wyszliśmy, i nie padało, przeszliśmy, kilka kroków, i zaczęło lać. No normalnie czarna magia!
Kolega Nas irytował, bo mówił, lej deszczu, lej a My stwierdziliśmy, że nie chce nam się siedzieć pod daszkiem, i że idziemy Sobie stąd.
Udaliśmy się do Doliny Strążyskiej, tyle, że przeszliśmy fragment trasy, zdążyłam naliczyć siedem mostków, kiedy to zatrzymaliśmy się pod drzewem, trzymając nad głowami parasole.
Siostra spytała Nas, czy chcemy iść dalej, czy wrócić, i iść na Krupówki. Reakcja była następująca, Makdonald! Więc wiadomo, lepsze Krupówki, i makdonald, niż chodzenie, po jakiejś dolince.
Ja akurat chętnie bym pochodziła, ale padało, i było jakoś tak nijako, więc też stwierdziłam, że wolę iść na Krupówki.
Na Krupówkach głównym punktem zainteresowania młodzieży, a wychowawców troszkę mniej, był wspomniany wyżej Makdonald, zjedliśmy, i poszliśmy na pamiątki, jako, że Roksana nie mogła być w Zakopanym, postanowiłam, że coś ode Mnie dostanie, i wybrałam się na poszukiwania, dużej, puchatej kulki, znalazłam!
Kiedy kierowaliśmy się do dworca, znów zaczęło padać, więc zatrzymaliśmy się pod daszkiem, gdzie odkryliśmy, że już są słoneczniki! Babcia stwierdziła, że mogłam Sobie kupić, eee, ale Ja wiem? Wracać pociągiem, ze słonecznikiem na kolanach, chyba raczej nie za bardzo.
W drodze powrotnej siedziałam z Basią, i nawet zrobiłam jedno nagranie, owej buczącej maszyny, jaka Nas wiozła.
Kiedy wróciliśmy, pierwsze kroki skierowałam do Roksany, i wręczyłam jej puchaty upominek. Kulka się spodobała! Wisi Sobie przy brailsensie, i dobrze się miewa, chociaż nie wiem, czy jeszcze wisi. 😀
Na kolację tego dnia mieliśmy pizzę, mniam, mniam!
Po kolacji był czas wolny, w którym to czasie udałyśmy się z Izą do Pani Basi, aby pomóc w przygotowaniu Kącika tyflologicznego.
Przyjechała do Nas grupa Kolpinga, i robiliśmy wspólne zawody sportowe, i stwierdziliśmy, że pokażemy, i poopowiadamy Im, jak funkcjonują osoby niewidome, eee, ale w końcu się nie udało.
We wtorek po śniadaniu, ćwiczyliśmy do wieczoru talentów, i przygotowywaliśmy się do owych zawodów sportowych.
Konkurencje były następujące, toczenie piłki slalomem, rzucanie woreczkiem w piłkę, przenoszenie dzwoneczka na paletce, wieszanie prania z zamkniętymi oczami, nabijanie na widelec, z zamkniętymi oczami, i wykrywanie laską przeszkody.
Po zawodach wszyscy udaliśmy się na obiad. Po obiedzie poszłam do Roksany. Wieczór talentów, miał być o szesnastej trzydzieści, więc za trzy szesnasta, stwierdziłam, że pójdę się rozśpiewać. I czego się dowiedziałam? Że wieczorek jest o szesnastej! Bomba! Podejrzewam, że gdybym akurat nie udała się do grupy, to na wieczór talentów poszła bym nie przebrana.
Przebrałam się w trzy minuty, rekord! Chociaż i tak, mogłam wstawać później, bo ogarniałam się włącznie ze ścielaniem łóżka w siedem minut, ale noo. 😀
Na wieczorze talentów z Roksaną zaprezentowałyśmy "Pięknie żyć", a Ja sama "Co się śni niewidomym". Teraz zauważyłam, że na końcu nagrania, które tu wstawiłam wypowiada się Siostra Irmina, i Roksana mówi o swoim brailsensie. 😀
W środę po śniadaniu był czas aby się spakować, a część już powyjeżdżała.
Pożegnałam się z Muzyczną jutrzenką, czyli Roksaną, i poszłam się pakować.
Po obiedzie, zostały dwie osoby, Ja, i Kasia, chociaż, i tak, Ja odjechałam później od Niej.
Pani Basia, zaprosiła Mnie do Swej pracowni, kiedy przyjechała Mama, poszliśmy napić się herbaty, i pojechaliśmy do domu.
Co robiliśmy w czasie wolnym?
W czasie wolnym, jak już wiecie odbywały się tak zwane tajemnicze kwadransiki, tak Je nazwała Pani Basia, była to głównie orientacja przestrzenna, oraz terapia widzenia.
Mieliśmy także dostęp do placu zabaw, z dziewczynami najchętniej korzystałyśmy z bocianiego gniazda, i nawiedzonych huśtawek.
Wymyśliłyśmy także dwie bardzo mądre gry. jedna z nich, to gra w zwierzęta.
Trzy osoby siedzą, tworząc taki jakby trójkąt, np Natalka obok Mnie, a Zuza na przeciwko Mnie, bo w takim składzie najczęściej grałyśmy. I na trzy cztery, jedna osoba rzuca piłkę do góry, i wszyscy próbują ją złapać, zabawa była przednia.
Druga gra, to gra w ślepego, albo w piłkoczyny. Chodzi o to, aby wcelować piłką w drugą osobę.
Nie śmiało podejrzewałyśmy, że nauczyciele pourywali by nam głowy, więc robiliśmy to w konspiracji.
Kolejnym naszym zajęciem było wspólne czytanie "małomównego i rodziny".
Siostra powiedziała bratu, "ale świeże powietrze", brat odpowiedział, że już je zanieczyściła. Siostra się obraziła, a brat chciał jej wytłumaczyć : "Otóż, jak wciągasz powietrze, ""Ja nic nie wciągam"!
To był cytat, którego bardzo często używaliśmy.
Było także : "To już z własnej siostry zażartować nie można"?
Co my przekręciłyśmy na : "To już własnej siostry zeżreć nie można"? Z czego jeszcze później powstało : "Ja nic nie wciągam, chyba, żę własną siostrę".
I ostatni przekręt, to całą rodziną wyjechali do śmietnika, zamiast Śmietankowa.
Jeszcze jednym wspólnym zajęciem była wieczorna, gra w domino dotykowe.
Swój wolny czas, spędzałam również u Roksany, która na Eltenie jest pod nickiem muzycznajutrzenka.
Pozdrawiam Panią Gosie, Panią Basie, Roksanę, i Izę, bo wiem, że te osoby mogą to przeczytać, pozdrawiam też oczywiście wszystkich innych wychowawców, i uczestników, i Was Moi Drodzy Czytelnicy, i wszystkich zachęcam do czytania!
Zapowiedź, dwóch utworków
Witajcie, byłam Sobie przez dwa tygodnie na kolonii, o czym nie długo powstanie wpis. I na owej kolonii, poznałam cudowną osobę! Roksanę, która ukrywa się na Eltenie, pod nickiem Muzycznajutrzenka. Roksana przygotowywała Nas do kolonijnego pokazu talentów, złapałyśmy fajny kontakt, i postanowiłyśmy, że coś razem wykonamy. Razem wykonałyśmy "Pięknie żyć", a Ja sama "Co się śni niewidomym". Oba utworki tu wstawie, bo są jednym plikiem. Zachęcam Was do słuchania, i komentowania!
Witajcie~!
Jak już wiecie, w zeszłym tygodniu przeczytałam piękną, ale też pobudzającą do refleksji książkę, Pt "Gwiazd naszych wina".
Życzę Wam miłego czytania!
On/ona ma raka. Tak krótkie zdanie, a wywołuje tyle emocji. W zależności od tego, jak bliska jest nam osoba, którą spotyka ta choroba. Jesteśmy zaskoczeni, załamani, czy smutni. Denerwujemy się na niesprawiedliwość losu. Jeszcze bardziej rozgniewani na los jesteśmy w sytuacji, gdy tragedia dotknie niepełnoletnią osobę, która ma jeszcze tyle do przeżycia, która może w życiu osiągnąć jeszcze tak wiele.
Staramy się coś zrobić. Jeśli nie możemy dokonać cudu, próbujemy sprawić życie chorego wyjątkowym, pokazać mu, że ma dla kogo żyć, i że nie powinien się poddawać. Bywamy czasem naiwni, ale przecież mamy dobre intencje.
John Green podjął się zadania, które wymagało wiele wysiłku, mianowicie napisał książkę, której celem było ukazanie młodych ludzi walczących ze straszną chorobą, jaką jest nowotwór. Autor starał się ukazać ich takimi, jacy są, ze wszystkimi ich słabościami, marzeniami. Dodatkowo postanowił, że książka ma być przeznaczona dla młodzieży.
Historia opisana w książce, wydaje się stosunkowo prosta. Główna bohaterka, szesnastoletnia Hazel, cierpi na nieuleczalną formę raka tarczycy w czwartym stadium, z przerzutami do płuc, które sprawiają, że dziewczyna ma trudności z samodzielnym oddychaniem.
Dzięki wynalazkom medycyny, udaje się przedłużyć jej życie, jednak wszyscy mają świadomość tego, że dzień śmierci Hazel nieuchronnie się zbliża .
On, Augustus, stoczył już swoją walkę z rakiem tkanki kostnej, przez którego amputowano mu nogę.
Mimo tego, jest szczęściarzem, Jego choroba należy do uleczalnych.
Augustus czuje się świetnie, mimo to przychodzi na grupę wsparcia, dla Dzieci z rakiem. Pojawia się tam, aby potowarzyszyć koledze, i udzielić mu wsparcia. Na owej grupie wsparcia poznaje Hazel. Między Hazel a Augustusem rodzi się niewinne uczucie.
Dziewczyna poleca Augustusowi swoją ulubioną książkę. Augustusowi książka przypada do gustu. Postanawiają razem poszukać pisarza, aby odpowiedział im na nurtujące ich pytania.
Faktem jest, że to nie pierwsza książka o śmiertelnej chorobie wśród młodych ludzi, a także o ich miłościach.
Jest jednak coś, co tę książkę wyróżnia, jest tym podejście autora. Temat tak poważny jak rak często przedstawia się w sposób upiększony. Chorego przedstawia się zazwyczaj jako nadczłowieka, kogoś wyjątkowego, kogoś kto mimo swojego, młodego wieku posiada już ogromną mądrość życiową. Prawda głoszona przez Greena jest inna. Dzieci walczące z chorobą, mają mnóstwo ciężkich doświadczeń, ale nadal pozostają tylko dziećmi.
Z pewnością ich życie jest zapisane w sercach osób, które były im bliskie.
Hazel jest zwykłą nastolatką, nie szczególnie utalentowaną, i nie zbyt mądrą.
Od lat, z uporem maniaka próbuję uzyskać odpowiedź na pytanie, co stało się z bohaterami jej ulubionej książki, świadczy to o jej naiwności.
Większość z nas zna to uczucie, kiedy książka się kończy, pozostawiając nas z wieloma pytaniami, na które nie uzyskamy odpowiedzi.
Jesteśmy sfrustrowani, jednak, z biegiem czasu przestajemy o tym tak intensywnie myśleć. W wypadku Hazel było inaczej, za wszelką cenę próbowała znaleźć odpowiedzi, na nurtujące ją pytania.
Hazel jest normalną dziewczyną, którą miotają przeróżne emocję.
Zdarzają się w jej życiu chwilę, w których bardzo by chciała, żeby otoczenie wreszcie przestało patrzeć na nią przez pryzmat chorej osoby
Bohaterka wychodzi z założenia, że jeśli ma nie wiele czasu, to ma prawo decydować, jak go wykorzystać.
Z jednej strony, Ogromnie potrzebuje uczucia, a z drugiej bardzo boi się krzywdzić swoich bliskich.
– Jestem granatem – powtórzyłam. – Chcę trzymać się z dala od ludzi, czytać książki, rozmyślać i spędzać czas z wami, ponieważ i tak nie mogę zrobić nic, żeby was nie zranić. Jesteście zbyt zaangażowani, więc pozwólcie mi po prostu żyć tak, jak chcę, dobrze? Nie mam depresji. Nie muszę nigdzie wychodzić. I nie mogę być typową nastolatką, ponieważ jestem granatem.
Hazel cały czas toczy walkę z samą sobą, swoją chorobą, oraz otoczeniem. Nie kiedy odnosi małe sukcesy, jednak równie często przegrywa.
Augustus wydaje się być nieco bardziej dojrzały. Możliwe, że to przez jego doświadczenia, ale równie prawdopodobne, że to z powodu tego, że Jemu już nie wiele grozi.
Szanse na powrót jego choroby są znikome.
Dlatego też całą swą energię poświęca bliskim, którzy nadal z nią walczą. \
Nie oznacza to jednak, że Augustus, jest chodzącym ideałem.
Jemu również zdarzają się chwile słabości, zwątpienia,
Hazel i Augustus, tworzą specyficzną parę, która wciąż próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi.
"Miewają oni lepsze i gorsze chwile. Nie są lepsi ani gorsi. Pomijając brakującą nogę i maszynę do podtrzymywania oddechu, są całkiem normalni. Śmieją się i płaczą, kłócą i kochają. Po prostu żyją…"
"Gwiazd naszych wina" to książka przeznaczona dla nastolatków, i opowiadająca głównie o nastolatkach, jednak warto zwrócić uwagę na występujących tam dorosłych.
Rodzice chorych dzieci doświadczają ogromnego cierpienia, jednak muszą być silni i za siebie, i za Swoje dzieci.
– Nie jesteś granatem, nie dla nas. Myśl o twojej śmierci nas zasmuca, Hazel, ale nie jesteś granatem. Jesteś cudowna. Nie wiesz tego, kochanie, ponieważ nigdy nie miałaś córki, która staje się błyskotliwą młodą czytelniczką z hobby w postaci koszmarnych telewizyjnych programów, ale radość z powodu twojego istnienia jest o wiele większa niż smutek z powodu twojej choroby.
Dla swojego dziecka rodzice pragną wszystkiego, co najlepsze, jednak muszą bardzo uważać, aby nie stać się nadopiekuńczymi.
Green porusza jeszcze jedną, bardzo ważną kwestię – fakt, że po śmierci dziecka życie rodziców, będzie toczyć się dalej. Czy jest egoizmem myślenie właśnie o tej przyszłości? Snucie planów, podejmowanie działań, których efektów dzieci nigdy nie ujrzą?
Pozdrawiam Was, i zachęcam do komentowania!